W konkursie
pn. „Repatrianci", ogłoszonym przez Fundację „Krzyżowa" dla
Porozumienia Europejskiego, wśród 93 nadesłanych prac znalazł się opis losów
mieszkańca Kędzierzyna-Koźla. „Mały epizod" - tak zatytułowana jest praca
- w konkursie otwartym dla repatriantów został wyróżniony. Stefan Rebeczko tak
rysuje swoje życiowe perypetie.
Bardzo dobrze się stało,
że wreszcie zrodziła się inicjatywa tego typu. Długo zwlekałem i zastanawiałem
się, czy i ja mogę w tym konkursie wziąć udział. Nigdy nie byłem mocny w przelewaniu
myśli na papier, a po drugie urodziłem się 13.IX.1932 r. stąd wiele rzeczy jako
mały chłopiec nie rozumiałem, ale dobrze zapamiętałem. Decydując się
uczestniczyć w konkursie, nie z pobudek zdobycia czegokolwiek, lecz
przekonywujące jest zaproszenie wszystkich do udziału w udokumentowaniu tego
faktu w historii Europy.
Najmocniej więc
przepraszam Szanownych Jurorów za nieco banalny wstęp. W dalszym ciągu opisu
postaram trzymać się tematu i określonych punktów. Jednak będę musiał poruszyć
te wątki, które mają bezpośrednią przyczynę naszej ucieczki z rodzinnej wsi, aż
do wyjazdu na Ziemie Odzyskane włącznie.
Jak już wspomniałem, urodziłem się w dużej wsi na
Ukrainie w 1932 r. Był to BOHORODYCZYN, gmina Tarnowica Polna, pow. Tłumacz,
woj. Stanisławów, w rodzinie raczej małorolnego chłopa (7 morgów). Ojciec po
wkroczeniu Rosjan w 1939 r. rozchorował się, a w marcu 1941 r. zmarł. Matka ze
mną i dwoma starszymi braćmi „kaparzyła" na gospodarstwie do lata (lipiec
— sierpień 1944 r.), bowiem
w tych miesiącach wieś znajdowała się w strefie
frontowej, gdzie przeżywaliśmy piekło - na przemian od Rosjan, Niemców i
Węgrów.
Po przechyleniu się szali
walk na korzyść wojsk radzieckich, Niemcy i ich satelici wycofali się, a
Rosjanie obejmowali teren. Teren, który należało najpierw oczyścić z min,
pocisków i niewypałów, które również zbierały żniwo zwłaszcza wśród dzieci. W
związku z tym przybył pluton saperów rosyjskich, który rozlokował się w jednym
najmniej zniszczonym kompleksie budynków.
19 marca 1945 roku w nocy nastąpił
już drugi napad bandy UPA na naszą wieś, którą tym razem doszczętnie zniszczyło
to, czego nie zdołali spalić za pierwszym razem i dwumiesięczny wahadłowy
front. Jednocześnie pozostawili 91 zamordowanych w różny sposób i nie pamiętam
ilu rannych. Z nastaniem dnia i ustąpieniem bandy, ludzie zaczęli wyłazić ze
swoich kryjówek i nor. Wszyscy zdążali do biwakującegoplutonu saperów, który
cudem zdołał się sam obronić. Do południa z całej wsi Polacy tłoczyli się w
pobliżu Rosjan, szukając schronienia przed ewentualnym ponownym atakiem,
upojonej sukcesem, bandy.
Rosjanie, nie zdradzając
własnych obaw, w pośpiechu organizowali samoobronę z kobiet, starców, kalek i dzieci.
To powodowało wzmożoną panikę, bałagan, hałas, płacz i pośpieszne grzebanie
zabitych i zasztyletowanych. Swąd spalenizny i opary dymu z pogorzelisk,
porykiwanie gdzieś cudem uchowanej krowy i szczekanie psów saperskich (bo tylko
takie były) zlewało się w Sodomę i Gomorę. Na domiar złego tu i ówdzie
wybuchały kłótnie, to obłąkane śmiechy i histeryczne zawodzenie bab. Ni stąd ni
zowąd poszła fama, że gdzieś ktoś tam widział grupujących się do nowego ataku
banderowców i znów chaos, bieganina bez ładu i składu.
W pewnym momencie ktoś
rzucił hasło uciekamy do Kołomyi - i ta myśl rozniosła się lotem błyskawicy. I
tak w ogólnym rozgardiaszu i bezładnej „paplaninie" zbliżyła się następna
noc, która w istocie upłynęła spokojnie, ale nikt jakoś nie chciał spać, nawet
małe dzieci kiwały się jak gęsi po makuchu.
Wszyscy tłoczyli się i
plątali tam, gdzie było najbezpieczniej i najcieplej, a zwłaszcza w okolicy
polowej kuchni. Rankiem 21 marca wszyscy już oficjalnie mówili o wymarszu do
Kołomyi, jako najbardziej bezpiecznego miasta.
Rosjanie, wszystkich
bardzo mocno zachęcali, gdyż byliśmy balastem dla nich, a ponadto sami
zamierzali wynieść się, ponieważ nie stanowili wielkiej siły dla bandy. 22
marca małymi grupkami wyruszyliśmy w drogę do Kołomyi. Szliśmy z duszą na
ramieniu, ponieważ prawie 2/3 drogi stanowił las 27 kilometrów, bo taka była
odległość do słynnej, wymarzonej Kołomyi, której światła ujrzeliśmy późnym
wieczorem. Marsz był potwornie męczący, miałem niespełna 12 lat, dźwigałem jakiś
tobołek. Byli o wiele młodsi, a przez las trzeba było prawie biegiem i cicho.
Odpoczynek wskazany był w czystym polu i krótko. Po prawdzie nikt nikogo nie
poganiał, samo jakoś się tak biegło w tych sztywnych drewniakach.
Noc spędziliśmy w jakichś
podmiejskich ogródkach pod drzewami, przytuleni w zimną marcową noc. Nawet małe
dzieci chyba zdawały sobie sprawę, że kaszel należy w sobie dusić, bo i tak
mama zatka buzię, by nie usłyszeli będący w pobliżu banderowcy. Nazajutrz każda
z rodzin szukała jakiegoś przytułku na własną rękę. Ja z 16-letnim bratem i
mamą, bowiem w międzyczasie 18-letni brat został powołany do wojska, oraz dwie
inne rodziny dostaliśmy pokój w domu żydowskim. Pokój, w którym zamieszkiwało 8
osób był istnym rajem, mebli co prawda nie było, ale był piec i słoma, ciepło i
pod dachem.
Wiosna nabierała właściwej
sobie barwy. Robiło się cieplej i przyjemniej. Ja z rówieśnikami biegałem i z
zaciekawieniem poznawałem okolice miasta. Najczęściej okolice starej cegielni i
bożnicy żydowskiej. Brat rozglądał się za jakąś pracą i zdobyciem pożywienia. Mama
ze współlokatorkami wydała totalną wojnę wszom i innym insektom. Zaczął się
piękny kwiecień, a wraz z nim bratu udało się podłapać kopanie ogródka u
pewnego poczciwego Ukraińca. Posesja Ukraińca znajdowała się w pobliżu
kolejowego dworca towarowego. Była to piękna ogrodzona willa z ogrodem,
zamieszkała przez starsze bezdzietne małżeństwo.
Z polecenia mamy czasem zanosiłem bratu
kukurydziany placek lub trochę gotowanej fasoli jako obiad. Ów Ukrainiec
bacznie mnie obserwował. Głupio mi w tym miejscu pisać o sobie, ale trudno - ponoć
wojna wpłynęła dobrze na moje zachowanie, bowiem w myśl oceny owego Ukraińca, byłem
chłopcem „bardzo grzecznym i nieźle ułożonym". Dlatego też zwrócił się on
do mojej mamy, czy nie wyraziłaby zgody, abym pasał u niego jego kozę. Mama
oczywiście chętnie się zgodziła i ja też nie stawiałem oporu. Moim
wynagrodzeniem miało być całodzienne wyżywienie — to była duża sprawa. Byłem
więc i ja zatrudniony. Chcąc wykazać swoją wdzięczność za tak wyśmienitą posadę
i wyżywienie wychodziłem z siebie, by bardziej przypodobać się chlebodawcy.
Gospodarze byli bezdzietni, już po lub około 60-tki, a jak później okazało się,
to w latach 20-tych i 30-tych był on z moim ojcem w Kanadzie. I tak upłynął
kwiecień, nadszedł upragniony maj a wraz z nim koniec wojny. Czciłem go na rowie
razem z kozą, co to była za radość, mimo moich 12 lat dobrze wiedziałem co to
oznacza.
Coraz częściej i głośniej i coraz
bardziej oficjalnie mówi się o wyjeździe do Polski. Wreszcie zapisują na
kolejne transporty. Teraz znana i modna wówczas wśród społeczności polskiej
piosenka, którą do dziś często nucę, stała sie rzeczywistością.
A oto i piosenka:
Przez 5 lat wojny wszyscy w domu byli,
aż banderowcy wioski popalili.
Wioski popalili, afisze
wybili,
żeby się Polacy tu nie znachodzili.
O Polsko nasza, Polsko nasza
święta,
myśmy twoi dzieci, my twoi orlęta.
Przyjmij nas tu przyjmij pod
swoją opiekę,
nie daj nam zginąć i przepaść na wieki i.t.d.
Po koszmarnych dniach i tygodniach
w strefie frontowej i dwukrotnym napadzie banderowców oraz ciągłe przebywanie ze
śmiercią i strachem za pan brat, przerwane chwilowym poczuciem bezpieczeństwa w
Kołomyi - prysło. Wyjazd do Polski staje się już faktem. Jesteśmy zapisani na
trzeci transport. Rozsiani po Kołomyi wieśniacy latają, jak z pieprzem i
straszą znów Polską. Plotkują, doradzają, panikują: „Gdzie wy kumo z
dzieciakami pojedzieta".. „Przecie tu jest nasze, a tam polskie
piachy" itd.
Wreszcie
druga połowa maja. Ładujemy się do trzeciego z kolei transportu, już powrotu
nie ma. Było pytanie: co można było zabrać? Odpowiedź: nam można było zabrać
wszystko cośmy mieli, a że nic nie mieliśmy tylko tobołki, więc nikt niczego
nam nie kwestionował. Wszystko nasze zostało rozgrabione w czasie frontu, ostatecznej
grabieży dokonali banderowcy i pożary. Jednak zaistniał pewien niebywały fakt.
Otóż mój chlebodawca „dobry" Ukrainiec uparł się, aby moja mama zostawiła
mnie u niego dalej paść kozę. Zaklinając się jednocześnie, że gdy dorosnę to
cały swój majątek przekaże mnie. Zakładał również, że jeśli gdzieś tam w Polsce
mama się urządzi, to i ja będę mógł ją odwiedzić lub nawet go opuścić i
wyjechać. Przyznam, że wówczas miałem uczucia podzielone, dobrze mi było w tej
służbie, jednocześnie byłem bardzo ciekawy tej nowej krainy - Polski.
Mama była osobą
zdecydowaną i stanowczo powiedziała: tam gdzie ja, tam i moje dzieci, a
majątek, jaki mu chcecie dać nie liczy się, bo już jeden straciliśmy. Wówczas
Ukrainiec odwrócił się i bez słowa poszedł w kierunku swojego domu. Wszyscy
oniemieli, konsternacja, pewnie obraził się. Ponieważ mieszkał, jak już
wspomniałem, niedaleko dworca, więc po paru minutach wraca i prowadzi ze sobą kozę
i powiada: „Sztefciu, dbałeś o nią to sy ją bery, jest twoja". Zdziwienie nasze
i naszych współlokatorów „Krowiaków" było ogromne. Ta poczciwa koza w
czasie 5-ciotygodniowej podróży obsługiwała dzieci całego transportu, ale też i
cały transport teraz ją karmił, poił i czcił, a ja byłem jej właścicielem. Mama
i cała rodzina była dumna, nie wiem, czy bardziej ze mnie, czy z kozy.
Długo jeszcze na Ziemiach
Odzyskanych ta rozpieszczana koza karmiła nas. Sam przejazd transportem z początku
był przyjemny, lecz w miarę upływu czasu stawał się dokuczliwy, a nawet wręcz
nie do zniesienia w fazie końcowej. Wagony „krowiaki" - tak je nazywano - nie
kryte. Noce zimne i potwornie wiało, w dzień - upały. W czasie deszczu i burz
przykrywaliśmy się jakimiś zdobyczami, dziurawymi od kul i podartymi od
odłamków pałatkami.
W miarę upływu czasu
robiliśmy zadaszenia z desek. znalezionych kawałków blachy lub papy, które w
czasie jazdy, kołysząc się, spadało lub zrywał je podmuch. Ciągłe perypetie były
z tym zadaszeniem. Transport często stawał, raz dłużej, innym razem na parę
minut, co kobiety rozłożą na cegłach gary do zagotowania jakiejś zupy - bo w wagonie
nie było piecyków – to parowóz zagwizdał, szarpnął i rusza Baby w krzyk, zupa
się leje, garnek i cegły trzeba zabrać, ale gorące. Przekleństwa i śmiechy. Do
dziś nie wiem dlaczego transport często zatrzymywał się. a potem cofał 5, 10,
15 km Z początku sytuacja taka powodowała wiele różnych domysłów, zwłaszcza
wśród kobiet, których była zdecydowana większość. „A to, że coś się musiało stać,
nie chcą nas w Polsce, a może banderowcy, ciekawe gdzie to my już jesteśmy,
itd.”
Z czasem przyzwyczailiśmy się
do tego manewrowania pociągu. W pobliżu granicy przeżyliśmy nieprzyjemny w
skutkach incydent. Było to piękne, słoneczne popołudnie, niedziela. Transport
na nasze szczęście mknął dość szybko głębokim wąwozem. Po obu stronach wąwozu
rósł piękny brzozowy las. Skrajem tego lasu, po obu stronach wąwozu, biegły
jakieś postacie i obrzucały kamieniami wagony. Nieznani sprawcy mieli doskonały
cel. Do odkrytych „krowiaków" posypał się grad kamieni tłukąc naczynia i
resztę garnków, a nierzadko raniąc dotkliwie ludzi. Na najbliższym postoju
starszy transportu - bo taki był wyznaczony czy wybrany, tego nie wiem - nakazał
zdjąć, tam gdzie były, flagi biało-czerwone, by nic prowokować bandy UPA.
Obecnie oceniam ten incydent, że mógł to być wybryk okolicznych wyrostków.
W tym miejscu muszę
wyjaśnić, dlaczego podróż stawała się nie do zniesienia. Otóż prawie wszystkie
dzieci na coś chorowały, lub uskarżały się. Ja na przykład miałem potworne
zapalenie jamy ustnej, tak że z trudem i płaczem mogłem cokolwiek przeżuwać i
przełknąć. Przy ugryzieniu kawałka razowego, czerstwego lub suszonego chleba,
miliony igieł kłuło mnie w dziąsła i podniebienie, było to potworne.
Radość mieszana z obawami
ogarnęła chyba wszystkich w transporcie, gdy przekraczaliśmy graniczną rzekę. Wszyscy
wołali: Bug, Bug. Ja, który po raz pierwszy jechałem pociągiem i widząc taki
stalowy most i kłębiącą się brunatno-żółtawą wodę tak dużej rzeki, byłem
oszołomiony. Widok tego zjawiska do dziś tkwi w mojej pamięci.
Na terenach polskich, już
bez obaw wyciągaliśmy głowy ponad burty wagonów. Ja i moi rówieśnicy całymi
dniami staliśmy na tobołach obserwując pola, lasy i łąki polskiej ziemi. I nic
nowego wypatrzeć nie było można, wszystko podobne do naszego, a jednak
dostrzegało się coraz bardziej równinne tereny.
Jak już wspomniałem, jazda
dawała się we znaki, zwłaszcza zagotowanie wody czy zupy. Kobiety na sygnał „do
wagonu" gubiły garnki, kaszę i resztki kukurydzy czy fasoli. To było
powodem, że na każdej kolejnej stacji czy przystanku zdecydowanie już wysiadamy,
rozładowujemy się i tu będzie nasza Polska. Nie jestem w stanie obecnie
wymienić przystanków, na których próbowaliśmy urządzić swoją Polskę.
Jedna mi utkwiła w
pamięci. Była to miejscowość obecnie nazwana Kargowa. Utkwiła mi, ponieważ
tobołki były już na ziemi, między torami, ale jakoś mało było chętnych do
zostania, mimo ciągłego pyskowania. Gdy parowóz gwizdnął, tobołki w biegu
wrzucano do wagonów. Użyłem słowa mało chętnych, bo jakże samemu wysiadać bez
swoich: „chociaż wróg, ale swój". Nie będę tego wątku dalej kontynuował,
gdyż film „Sami swoi" w sposób idealny i rzeczywisty odtwarza te wszystkie
zachowania i wydarzenia.
Ostatecznie „rada
starszych" i chyba władz zdecydowała rozładunek na stacji Krośnice k. Milicza.
Tu będzie nasza Polska! Dziwnie tu wygląda, widać daleko czerwone dachy,
pożółkłe pola, cicho i jakoś nieswojo. Kobiety i dzieciaki krzątają się za
cegłami, aby zrobić paleniska i coś upitrasić. Inni organizują się w grupki i
ruszają na rekonesans wioski. Ostrożnie, środkiem drogi, bo kto wie, co się tu
czai. Może miny, może inne licho. Wcześniej już nieoficjalnie przebąkiwano, a
co światlejsi mówili oficjalnie, że to Śląsk i mogą być ukryci Niemcy. Ja
oczywiście znajdowałem się w jednej z czołowych grup zwiadowczych, mimo
surowego nakazu mamy nie mogłem pohamować ciekawości. Widok tu był imponujący, ulice
szerokie, domy i zabudowania porządne, wieś jak wymarła. I rzeczywiście aż lęk
ogarniał od tej pustki. Tylko nasi biegali od domu do domu. Co odważniejsi
zajmowali gospodarki i sprowadzali ze stacji swoje rodziny.
Dalej w głębi wioski
znajdował się kompleks potężnych budynków i tam krzątali się jacyś ludzie. Jak
się okazało później, był to szpital poniemiecki, było tam klika sióstr
zakonnych i parę pacjentów, obłąkanych wojskowych Niemców. Pacjenci byli
nieszkodliwi, niemniej jednak my dzieciaki raczej unikaliśmy spotkania z nimi.
Wspólnie z inną rodziną zajęliśmy
również jeden z domków, jako tymczasowy punkt zaczepienia. Nikt nie traktował
tego zamieszkania na serio. Oprócz naszych wieśniaków coraz częściej zaczęło
się kręcić trochę różnego innego elementu, tzw. szabrowników. Nas, jako
wyrostków interesowały rowery, którymi handlowaliśmy między sobą. Często
lubiliśmy bawić się na terenie szpitala, bowiem pewna jego część była niczyja,
tam na salach, korytarzach i strychu było mnóstwo poniemieckich mundurów różnej
maści oraz stopni wojskowych i innego sprzętu porzuconego. Najwidoczniej Niemcy
w pośpiechu woleli cywilne ubrania niż mundury.
Doniosłym wydarzeniem w moim życiu
było rozpoczęcie nauki w prawdziwej murowanej szkole. Jako, że już miałem 13
rok, więc czytałem tylko z „Rycerza Niepokalanego", bo takie pismo katolickie
cudem się zachowało. Egzamin w szkole zdawałem z elementarza, więc wypadłem
dość dobrze, bo awansowałem od razu do drugiej klasy, bo tylko tyle było.
Wydarzeniem niecodziennym, a zasługującym
na uwagę, był fakt dotarcia do Krośnic „cioci Unry". Przyprowadzono więc
parę koni, krów i innego inwentarza żywego. Jednak najbardziej dramatyczne
sceny odbywały się przy rozdziale. Opisowi temu dam spokój, ponieważ w filmie
„Sami swoi" przedstawiono to w sposób idealny.
Pragnę jedynie zasygnalizować, iż
najstarszy brat był już prawie weteranem wojny i szczęśliwym trafem odnalazł
nas w Krośnicach i przyjechał na krótki urlop już jako ogniomistrz. Ten fakt
sprawił, że za zasługi bojowe syna i brata naszego otrzymaliśmy piękna cielną
jałówkę i już staliśmy się zamożni. Co to była za radość - koza i jałówka - to
prawdziwi bogacze.
Na temat współżycia z ludnością
autochtoniczną pragnę poinformować, że w Krośnicach nie było miejscowej ludności.
Niemniej jednak w międzyczasie odnalazła się najstarsza siostra zamężna, która
wraz z mężem wyjechała na Ziemie Odzyskane wcześniej i osiedlili się w Małych
Smarchowicach k. Namysłowa. Tu zajęli duże gospodarstwo. W marcu l946 r. opuściliśmy
Krośnice, dołączając do szwagra i siostry.
Tu po obu stronach naszej nowej
posesji graniczyliśmy z miejscowymi, wspaniałymi ludźmi. Po prawej pani Mozler
- staruszka, jeden syn zginął pod Stalingradem jako żołnierz Wehrmachtu, drugi
później, bo chyba w 1949 r. wrócił z niewoli. Owa pani często przesiadywała z
moją mamą i obie często popłakiwały. Po lewej stronie mieszkał pan Ledwoń,
poczciwy biedak. Pasał razem ze mną krowy. Mimo swoich 40 lat nie mógł
pracować, gdyż obie ręce latem i zimą miał pozawijane w gałgany. Odmroził na
wschodnim froncie. Jego niekończące się opowieści o froncie i bestialstwach
Niemców przechodziły wszelkie wyobrażenia - zwłaszcza na mój wiek. O bestialstwach
rosyjskich trochę mówił, ale ściszonym głosem. Ogólnie byli to ludzie życzliwi,
szczerzy, skromni i bogobojni. Z naszej strony odwzajemnialiśmy się podobną
życzliwością i sympatią.
STEFAN REBECZKO
Życie Blachowni
nr 18-19 (cz I), 19-20 (cz II)
Kędzierzyn Koźle 9.08.1993r