piątek, 13 kwietnia 2012

Wspomnienia Anny Pajcz spisane przez jej córkę

19 marca 1944 roku Ukraińcy zamordowali w Bohorodyczynie 30 osób, 29 mężczyzn i 1 kobietę, a wśród nich Józefa Pajcza, brata mojego ojca. Właśnie tej nocy moi rodzice usłyszeli trzaski, były to odgłosy pożaru, uciekli z palącego się domu, ale nie mieli gdzie się schować. Zobaczył ich Ukrainiec i zawołał do siebie. Tam przeczekali noc, a rano okazało się, że ich dom jest spalony.

Spotkanie z p.Hanią w jej domu, w Kargowej
Zamieszkali u rodziców mojej mamy (Maria i Jan Jaworscy). W kwietniu nadszedł front i rozpoczęło się bombardowanie Bohorodyczyna wszyscy uciekali z wioski. Moi rodzice z rodziną przeszli ok. 40km do miejscowości Kułaczkowce blisko Gwoźdźca, tam mieszkali w stodole z całą rodziną.
-Gdy szliśmy w kolumnie, to każdy wiedział, że jak nadlecą samoloty, to trzeba się nakryć czymś białym, że to cywile idą, a nie wojsko. Moje siostry były małe i tak się bały, że ciągle wołały: Nakryjcie nas białym prześcieradłem, nakryjcie nas, prosimy! - opowiadała mama.
Rodzice pracowali u ukraińskiego księdza w zamian za jedzenie. W tym czasie zrobiono pobór na wojnę. Mój tato, dziadek Jaworski i mąż siostry mojej mamy Antoni Królik poszli na wojnę. Pozostały tylko kobiety i mieszkały w tej stodole do września 1944 roku. Wtedy zdecydowały się wrócić do Bohorodyczyna, bo wiedziały, że front minął. Okazało się, że domy są spalone a pola zaminowane.
- Kiedy tak szliśmy drogą przecinającą tłokę (przyp. pastwisko gminne w Bohorodyczynie), a trzeba było iść środkiem, to nagle oderwał się jeden chłopczyk, Boguś Okniański i skoczył do rowu. I bum! Mina wybuchła i urwała mu nóżki. Płakał biedny i mówił, żeby zrobić mu nóżki z patyczków, to będzie chodził. Zmarł później z braku leków i utraty sił- wspomina mama.
Na ulicy Górnej gdzie mieszkali moi rodzice zostały tylko 2 puste domy Karola Sługockiego i Walerego Sługockiego. Byli to bracia Twojej prababci Kazimiery. Więc moja mama z babcią i siostrą i jeszcze 2 rodziny (jedna nazywała się Bień) zamieszkały w domu Karola Sługockiego. Nagle Ukraińcy znowu zaczęli mordować. W jednym domu w Michałkowie zamordowali 9 osób, zostało tylko malutkie żywe dziecko. Ukraińcy mordowali w momencie, kiedy Niemcy uciekli a wojska Rosyjskie jeszcze nie dotarły.
Hanna Pajcz z synem Tadeuszem i córką Alicją
- Któregoś dnia widzimy, jak Rudolf Bień idzie i niesie malutkie dziecko, całe zakrwawione! To dziecko płacze, widać głodne, do cyca do mamy chce. Ale mama nie żyje. Ten Rudolf idzie i patrzy na żonę, na dzieci, to na niemowle i płacze. Takie to były straszne obrazki dla nas! Już nie to, że nie ma za co żyć, ale że znowu mordują! - opowiadała z przejęciem mama.
Moja mama z babcią i ciocią przy pomocy kogoś z rodziny Jasińskich uciekły do Kołomyi do siostry Karoliny Jasińskiej (po mężu Kołt). W tym samym domu mieszkała kobieta, która pracowała w biurze wydającym karty repatriacyjne, zwanym potocznie PUR. Więc zdecydowali się wyjechać w ślepo na zachód Polski. Nie wiedziały gdzie jadą. Jechali miesiąc czasu w towarowych wagonach, babcia Jaworska (Maria -przyp.) całą drogę płakała. Jechali do przodu i do tyłu. Przyjechali do Wolsztyna (20km od Kargowej), tam były podstawione furmanki, które zawiozły ich do Błońska, gdzie dostali gospodarstwo. Był to kwiecień 1944 roku. Moja mama dowiedziała się, że w Kargowej jest rodzeństwo ojca – Jan, Władysław i Karolina. Więc jak mój ojciec przyjechał na urlop z wojska zaczęli szukać domu w Kargowej. Wszystko było zajęte, ale znaleźli stary pusty domek i tam moja mama zamieszkała z wujkiem, ponieważ sama się bała. I tak mieszka tam po dziś dzień.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Karmelici odzyskali klasztor na Ukrainie

W okresie od listopada do końca grudnia przebywałem na Ukrainie. Było to możliwe dzięki gościnności OO.Karmelitów Trzewiczkowych z Sąsiadowic k.Sambora. Zakonnicy odzyskali po 70 latach klasztor, w którym pracowali do wojny i trzeba było wykonać kilka niezbędnych prac porządkowych, aby mogli tam zamieszkać. Zaproponowałem swoją pomoc w zamian za nocleg i wyżywienie. Chciałem także być bliżej miejsc związanych z rodziną, by w wolnym czasie wybrać się do Bohorodyczyna, Stanisławowa i Lwowa nie martwiąc się przy tym o przekraczanie granicy, koszty i czas dojazdu.
Kościół Św.Anny w Sąsiadowicach, jak wiele obiektów sakralnych za wschodnią granicą został po 1945r przejęty przez państwo i decyzją władz radzieckich przekształcony na magazyn PGR-u. Z biegiem czasu nie remontowany kompleks klasztoru i kościoła popadł w ruinę, zarósł samosiejkami, a także stał się darmowym źródłem cegły. Ogromny wpływ na przyśpieszoną erozję murów miały składowane w środku nawozy sztuczne zawierające sól potasową. Pozostali tam katolicy korzystali z kościoła w Samborze, jednak nie przestawali zabiegać o odzyskanie swojego kościoła parafialnego. Tylko dzięki wytrwałości i jedności w dążeniu do celu udało się zapobiec przekształceniu kościoła w cerkiew (dość częste zjawisko po 1989r) i uzyskano przychylność władz dla odbudowy i ściągnięcia tam księdza. Niestety spora część klasztoru z refektarzem, biblioteką i kuchnią, oraz celami mnichów nie nadawała się już do odbudowy. Pozostały po ruinie zabudowań materiał udało się wykorzystać ponownie przy odnowie Kościoła. Na potrzeby plebanii zaadaptowano salki i dawne pomieszczenia dla służby majątku, który do wojny zajmował aż 70ha. Trzeba tu dodać, że przedwojenny majątek klasztoru w pełni pokrywał potrzeby kompleksu, a także stanowił miejsce zatrudnienia dla sporej liczby mieszkańców Sąsiadowic. To przeszłość, a działania przy odnowie trwające nieprzerwanie od roku 1989 opierają się już tylko na hojności darczyńców, byłych mieszkańców i fizycznej pracy parafian. Niestety wadliwie zainstalowana instalacja ogrzewania była powodem pożaru zakrystii i ponownego zniszczenia kościoła dwa lata temu. Poprzedni ksiądz załamany ogromem zniszczeń coraz rzadziej przebywał na plebanii traktując ten kościół jako niepotrzebny kłopot. Mieszkańcy za pośrednictwem Kurii Lwowskiej zwrócili się zatem do OO.Karmelitów, czy zechcieliby ponownie objąć swoją przedwojenną placówkę jako prawowici gospodarze, na co zakon nie bez obaw przystał. Sytuacja zastana na miejscu była przykra. Skłuceni parafianie obwiniający się nawzajem o sprawstwo pożaru i kościół pozbawiony kapłana, a także z wielkim wysiłkiem odremontowany dach nad całkiem zawilgoconym od wody strażackiej kościołem. Na posadzce rzadko otwieranego kościoła zbierała się rosa, w szafach rozwinęły się pleśń, grzyb, wszędzie brud. Resztki spalonego dachu i wyposażenia wokoło, a także bałagan w dokumentacji i rachunkach przerażał! W tej tragicznej sytuacji wsparciem byli parafianie, którzy w Karmelitach zawsze upatrywali jutrzenki dobrobytu i choćby częściowej odbudowy świetności Sąsiadowic. Jak wielkie pokładano nadzieje z ich powrotem niech świadczą słowa jednej z najstarszych mieszkanek, która stwierdziła, że „teraz jak nasi Karmelici wrócili, to już tu będzie spokój i dobrze”. Wschodnia gościnność, serdeczność i otwartość jest naprawdę wielka. Bieda na każdym kroku, a mimo to ludzie dzielą się tym co mają, a przede wszystkim czuć polskość ludzi, którzy nie zapomnieli o korzeniach i dbają o kulturę i zachowanie mowy przodków. Przyjęli zakonników i starają się by niczego im nie brakowało, bo jak mówią „naszych księży już nie oddamy, a jakby co będziem strzegli ich i nie wypuścimy nigdzie na poniewierkę”. Zakonnicy na pierwszym miejscu postawili sobie posługę ludziom, toteż szybko zaskarbili sobie względy nie tylko u Polaków. Odprawiają codziennie mszę, odwiedzają chorych, zorganizowali mikołaja, a nawet bezpłatne konsultacje lekarskie. Wymownym wydarzeniem była pasterka, na którą przybyli też grekokatolicy i prawosławni, a z nimi pop prawosławny otec Roman. „Jeszcze żeby figurka Św.Anny wróciła do nas, to można umierać” - stwierdziła staruszka, ale to już inna historia..

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Zmiany na blogu


Zmieniłem tytuł bloga. Z "O Bartku co szukał swoich korzeni na Ukrainie" na powyższy. Homo Viator to człowiek wędrujący, poszukujący, pielgrzym w nieustannej podróży. Myślę że to pasuje do mnie. Wciąż czegoś szukam, nie tylko w genealogii, ale i w życiu. Każdy z nas szuka jakiegoś sensu. To ekscytujące odnajdywać siebie w poszukiwaniu innych i to właśnie lubię w genealogii. Wielki wpływ przeszłości na teraźniejszość i coraz większa świadomość mojego wpływu na przyszłość. To zadziwiające jak wiele zawdzięczamy swoim przodkom, ale też jak wiele schematów nieświadomie powielamy za przodkami. Wiedza ta daje nie tylko do myślenia, ale też pozwala unikać pewnych błędów i wyrwać się ze schematu.

Dość mądrości Salomona.Dziś napisał do mnie ze Stanów Steven. Szuka przodków dziadka, który przybył do USA w 1913r. Posłałem mu zdjęcie pewnej rodziny z Wibaux w Montanie, o której wiedziałem tylko tyle, że pisali z moją prababcią i że to jakaś rodzina. Nic więcej, totalne zero informacji do zaczepienia. I właśnie dzisiaj (dobrze że nie w Prima Aprillis) pisze do mnie Steven, że zna tych wszystkich ludzi, a jedną z tych osób jest jego ojciec. Odnalazłem ich, nazwałem i wiem kim są! Zdjęcie zrobiono na pogrzebie matki tych wszystkich osób, a po lewej stoi wdowiec a zarazem nestor rod. Pomiędzy siostrami (te dwie z lewej to bliźniaczki) stoi tata mojego informatora - Kazimierz.

Warto pisać i pytać. Na ileś tam maili ktoś odpisze i najczęściej jest to strzał w dziesiątkę.